Świetnym przykładem chrześcijańskiego przedsiębiorcy, może być pan Janusz, którego firma osiąga roczny obrót prawie 17 milionów złotych.
„Pan Janusz pracował w czasie „Solidarności” w państwowej firmie. Nigdy nie ukrywał, że jest osobą wierzącą. Pewnego dnia, jego szef nagle zwolnił go z pracy. Wyszedł z budynku i zaczął rozmawiać w duchu z Bogiem: ”Jezu, ja do Ciebie się przed ludźmi przyznałem, a Ty powiedziałeś, że kto się do Ciebie przyzna, tego Ty się nie zaprzesz.” Po 7-miu latach Bóg spełnił swoją obietnicę. Poznał człowieka, który podsunął mu pomysł na nowy biznes, i mimo że podszedł do niego z respektem zaczął analizować ten pomysł – „Zrozumiałem, że cokolwiek mam – dobro duchowe czy materialne – nie jest ono moje. Jest Ktoś, kto jest właścicielem tego, co mi zostało dane w dzierżawę. Za to, w jaki sposób tym zarządzam, będę kiedyś przed Nim odpowiadał, przed właścicielem tych dóbr – przed Bogiem.”
Tak twierdzi szef firmy zatrudniającej ponad 100 osób. Jest biznesmenem – planuje, przelicza, prowadzi negocjacje, bada rynek, ale w tym wszystkim nie myśli kategoriami: „robię to dla większego zysku”, ale… „dla większej chwały Bożej”. Twierdzi, że gdyby nie ignacjańska formacja duchowa, pewnie szybko zmieniłaby się jego hierarchia wartości i pieniądz zająłby pierwsze miejsce.
Janusz dopiero po czterdziestce zaczął tak naprawdę żyć wiarą. Miał już wtedy dobrze zapowiadający się biznes, ale ciągle brakowało mu duchowej świadomości spraw w życiu najważniejszych. Pytania: po co żyję? kim jestem? co mam zrobić z tym, co mam? – coraz bardziej domagały się konkretnej odpowiedzi. To wtedy wraz z żoną pojechał na rekolekcje dla małżeństw „Kana”. Wtedy też zaczęło się jego powolne, prawdziwe chodzenie za Panem. Potem były spotkania dla chrześcijańskich biznesmenów w Polsce i zagranicą. Do dziś wspomina je z entuzjazmem: „6 tysięcy ludzi w starym zamczysku, Niemiec koło Rosjanina, Australijczyk koło Chińczyka, Chińczyk koło Murzyna. Jak każdy zaczął na głos w swoim języku mówić „Ojcze nasz”, to na myśl o tym jeszcze dziś dostaję gęsiej skórki, bo to było jak śpiew w językach.”
Janusz poznał przedsiębiorców, którzy prowadzą firmy zgodnie z zasadami Ewangelii. Postanowił, że swoją firmę też będzie prowadził w taki sposób. Pierwsze, co trzeba było zrobić, to spłacić dług. Duża kwota. Z roku na rok zwlekał z jej spłatą, choć kolega dopominał się pieniędzy: „Przyszedł moment, że powiedziałem-Konrad, słuchaj, ile mi dałeś to wiesz, ale napisz na kartce, żebyśmy mieli to na papierze, ile ja jestem ci winien dziś do oddania, łącznie z procentami”. A później modliłem się i pracowałem ciężko, żeby te pieniądze zdobyć. Ale im bardziej chciałem, tym było trudniej. Miałem świadomość, że przez kilka lat zwodziłem tego człowieka. W końcu oddałem dług i kamień spadł mi z serca. Wtedy Pan Bóg tak mi pobłogosławił, że wszelkie trudności z pracą, z robieniem zysku i wypracowaniem większego dochodu znikły.
Od tamtej pory Janusz ma z Panem Bogiem bardzo dobry układ. Zajmuje się Jego sprawami, żyjąc uczciwie, wypełniając Boże przykazania nawet w biznesie, a Pan błogosławi mu w interesach. Spokojnie zasypia, bo z czystym sumieniem, a interes się kręci. Kolega powiedział mu kiedyś: „Janusz, jak to? Ja, mało że w dzień robię, to jeszcze w nocy nie mogę spać, bo myślę o sprawach firmy. A więc robię więcej od ciebie, a nie mam tyle co ty.” A Janusz ma naprawdę wiele, chociaż gdy pyta się go o bogactwo, podkreśla, że najistotniejsze dla niego jest to duchowe – chodzenie za Bogiem, wsłuchiwanie się w Jego głos, wypełnianie Jego woli. Niektórzy pracownicy w firmie są zdziwieni, gdy szef podczas spotkania wigilijnego zaprasza wszystkich do restauracji, dzieli się opłatkiem i daje w prezencie książki „Jezus żyje” czy „Z grzechu do wolności”. Firma ma też swojego kapelana. W Stanach Zjednoczonych jest to coraz bardziej powszechne, w Polsce raczej budzi zdziwienie. Raz w miesiącu odprawiana jest Msza św. za pracowników. Pomysł się przyjął, choć na początku budził opory. Ludzie mówili, że wiara to ich prywatna sprawa i nie potrzebują Mszy św. w miejscu pracy. Nie wszyscy przychodzą, ale za wszystkich płynie do Boga modlitwa i to nie tylko raz w miesiącu, ale codziennie, bo Janusz za każdego, kogo zatrudnia, zamawia u werbistów Mszę św. wieczystą. Potrzeba w tym odwagi.
Przychodzi do firmy ktoś nowy – taki przysłowiowy Kowalski i zaczyna pracę. Szef go prosi do siebie i daje mu obrazek z informacją, że gdzieś tam będą się za Kowalskiego modlić do końca życia. I co na to Kowalski? Jeden powie: Bóg zapłać, drugi dziękuję, a trzeci spojrzy ze zdziwieniem i nic nie powie. Są tacy, którzy dopiero po długim czasie doceniają taki prezent od szefa.
Janusz mówi, że gdy się nawrócił, zadał sobie ważne pytanie: czy ja mam firmę – czy ludzi, których Pan Bóg mi dał? Uświadomił sobie, że skoro ich zatrudnia, to jest za nich przed Bogiem odpowiedzialny. I tu nie tylko chodzi o ich sferę materialną, ale również duchową, choć ta pierwsza też odgrywa niebagatelną rolę: „Postanowiłem sobie – mówi – że jak mój pracownik spotka na ulicy kolegę, który pracuje gdzieś indziej, i będą rozmawiać o zarobkach, to ten z mojej firmy będzie mógł poczuć satysfakcję z tego, że zarabia więcej.” I rzeczywiście tak jest. U Janusza w firmie pensje są wysokie. Ludzie chętnie u niego pracują, nawet ci, których ciągle dziwi comiesięczna Msza św., rozłożone na stoliku w korytarzu ewangelizacyjne książki, czy zaproszenia do udziału w pielgrzymce.
„Aby nikt nie zginął” to motto, którym Janusz się kieruje. Ma w sercu pragnienie materialnej i duchowej troski o ludzi. Wiele dostał od Pana Boga, być może dlatego, że On wiedział, iż Janusz zrobi z tego dobry użytek. Nad drzwiami jego domu wisi tabliczka z napisem: „Ja sam i mój dom służyć chcemy Panu”. Codziennie na nią spogląda, gdy wychodzi rano do firmy.”
Z Bogiem
Sylwia Jasińska